Czas rodzica to najlepszy gadżet

Rodzice spodziewający się pierwszego dziecka mogą poczuć się przytłoczeni ilością zabawek i akcesoriów, które są przez ich producentów i sprzedawców określane jako „niezbędne”, „konieczne” lub „ważne dla zdrowego rozwoju dziecka”. Przejęcie podejmowaną rolą, jakie odczuwa większość świeżo upieczonych rodziców, jest doskonałą pożywką dla konsumenckiej machiny, która wykorzystuje je dla własnych celów, czyli powiększania zysków.

W latach siedemdziesiątych, Brytyjski psycholog Donald Winnicott wymyślił określenie „wystarczająco dobrej matki”. Według niego, była nią kobieta, która prawidłowo odczytywała i zaspokajała podstawowe potrzeby dziecka: wiedziała, kiedy je nakarmić, przewinąć, okryć i wykąpać. Taka umiejętność zapewniała dziecku optymalne warunki do zdrowego rozwoju. Dziś, czterdzieści lat po publikacji Winnicotta, większość kobiet przyjmuje jego odkrycie z dużą dawką podejrzliwości. Dlaczego? Bo wydaje się „zbyt ograniczona”. A gdzie stymulacja psychoruchowa? Dbałość o inteligencję, umiejętności językowe? Przecież trzeba tego pilnować od najmłodszych lat! Do tego dochodzi jeszcze troska o rozwój emocjonalny, społeczny, seksualny…

Czując presję ze strony najbliższego otoczenia i przekazów medialnych, rodzice, często nieświadomie ulegają jej, zasypując dziecięcy pokoik niepotrzebnymi akcesoriami. Część z nich jest w rzeczywistości zaprojektowana dla dorosłych, by uspokoić ich poczucie niepewności i stres związany z nowymi obowiązkami jako rodziców. Najprostszym przykładem są sztampowe karuzele wieszane nad dziecięcym łóżeczkiem. Zazwyczaj w przecudnej urody, pastelowych kolorach. Cieszy oczy, a jakże. Szkoda tylko, że wyłącznie rodziców, dziadków i innych gości. Niemowlak leżący w łóżeczku widzi ją niestety jako szarą, nieostrą masę. Jest to związane z etapami rozwoju wzroku u malutkich dzieci. Początkowo, czyli do ukończenia pierwszego miesiąca życia, jedynymi rozróżnianymi barwami są czerń i biel. Również ostrość widzenia jest ograniczona do około 25 cm. Wiedząc o takiej prawidłowości, zakup pastelowego ustrojstwa wydaje się nieadekwatny i zupełnie niepotrzebny. Tym, co jest w stanie przyciągnąć wzrok dziecka na tak wczesnym etapie rozwoju, jest za to wydrukowany, schematyczny obrazek ludzkiej twarzy (oczywiście, czarno-biały).

Zawieszenie kartki z podobnym schematem w zasięgu ostrości widzenia, zwróci uwagę maluszka i zainteresuje go o wiele bardziej niż wspomniany gadżet. Nie trzeba chyba dodawać, że różnica w cenie obu przedmiotów jest dosyć znaczna…. Kolejnymi kolorami, które zaczyna widzieć dziecko są czerwony, zielony, żółty i niebieski. Warunkiem ich rozpoznawania jest jednak ich intensywność i stosunkowo duża wielkość przedmiotów, którymi chcemy zabawić niemowlę. No właśnie… Tu z kolei pojawia się pytanie o sens nabywanie tzw. mat edukacyjnych. Maty – kolorowe, a jakże, z mnóstwem niewielkich elementów, takich jak foliowe lusterka, szeleszczące książeczki, kieszonki etc. Pierwszą kwestią, która budzi moje wątpliwości jako pedagoga i psychologa jest szumne określenie „edukacyjny” na kawałek materiału z wszytymi ozdobnikami. Nazwa jest doskonale pomyślanym chwytem marketingowym, który z rzeczywistą edukacją nie ma nic wspólnego. Po pierwsze – kolorowe elementy są zazwyczaj zbyt mało wyraziste, by były dostrzegane przez niemowlę. Po drugie – foliowe lusterka są bezużyteczne – dzieci rozpoznają swoje odbicie dopiero około 9 miesiąca życia. A wtedy, jak wiadomo, są w zaawansowanej fazie raczkowania i leżenie dłuższy czas w jednym miejscu, choćby było nie wiadomo jak atrakcyjne i kolorowe, graniczy z cudem. Po trzecie – czego dziecko miałoby się nauczyć leżąc na takiej macie? Może być ona dla niego ewentualnie atrakcyjna, jeżeli jest poprawnie wykonana. Taką samą (a niekiedy nawet i lepszą) rolę będzie jednak spełniać zwyczajny kocyk we wzorze w wyraźną kratkę, groszki lub paski w nasyconych kolorach. Mówienie o „uczeniu się poprzez leżenie na macie” jest moim zdaniem grubą przesadą.

Podobnych kuriozów w ofertach sklepów jest całe mnóstwo: multimedialny chodzik, mieniący się kolorami nocnik, muzyczny stolik etc. Można zapytać: kto kupuje takie rzeczy? Ano my. Jest popyt jest i podaż. Decydując się na pierwsze dziecko chwilę przed trzydziestką, lub już po jej przekroczeniu, mamy i tatusiowie, babcie i dziadkowie, chcą zapewnić dziecku wszystko. A najlepiej zdecydowanie więcej niż mieli oni sami. Tyle, że dzieci nie potrzebują mieć „wszystkiego”. Rolę zabawki spełni choćby plastikowa butelka wypełniona śniadaniowymi chrupkami lub materiałowy woreczek z ryżem. Można je miętosić, potrząsać, a kiedy się znudzą – bez żalu wyrzucić. Rodzice kilkunastomiesięcznych dzieci wiedzą doskonale, jak maksymalnie rozproszona jest uwaga dziecka. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego – świat (czyli najbliższe otoczenie) jest dla dziecka wielki, nieznany i ogromnie ciekawy. Uwagę przykuwają co chwilę nowe elementy – garnki, sztućce, zawartość szafek z przyprawami, pilot od telewizora, płyty, kosmetyki w łazience, szuflady, drzwiczki, kamyki, liście, gałązki, kwiaty, zwierzęta, ruszający tramwaj, inni ludzie… Jeżeli poświęcimy czas i energię, by pomóc dziecku poznawać wspólnie wszystkie te „wspaniałości”, to właśnie będzie dla niego najwspanialszym edukacyjnym „gadżetem”.

Autorka artykułu: Joanna Anioł – psycholog i pedagog